W ostatnim czasie było dość głośno w mediach o różnych akcjach na rzecz ochrony klimatu, jak oblanie Słoneczników Van Gogha zupą pomidorową przez młode aktywistki w proteście przeciwko spalaniu paliw kopalnych. Albo o przyklejeniu się innych aktywistów do podłogi w muzeum samochodów w Niemczech. Chociaż osobiście jestem przeciwna takim akcjom, gdyż dzięki nim zawodowi przyrodnicy i ekolodzy dostają niesprawiedliwie „łatkę” oszołomów, to należy się zastanowić skąd tego typu zachowanie się w ogóle bierze. Wielu intelektualistów obecnie uważa, że żyjemy w antropocenie. Jest to to proponowana epoka geologiczna datowana od rozpoczęcia znaczącego wpływu człowieka na geologię i ekosystemy Ziemi, w tym między innymi antropogeniczne zmiany klimatu.
W nauce istnieje konsensus naukowy co do tego, że działalność człowieka wpływa na klimat i że zmiany te uderzą zarówno w wiele dziedzin gospodarki, jak i nasze codzienne życie. Można jednak zauważyć rozbieżność w ocenie ryzyka związanego z tymi zmianami. Niektórzy myśliciele, politycy i aktywiści wieszczą nieuchronny koniec świata za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, inni natomiast twierdzą, że zmiany owszem będą miały negatywne skutki, jednak za pomoca technologii możemy się do nich dostosować, a tym najgorszym zapobiec nie zmniejszając drastycznie jakości ludzkiego życia. Ten pierwszy nurt myślenia określamy czasem mianem doomizmu lub katastrofizmu, a ten drugi ekomodernizmu lub ekohumanizmu. Oczywiście są możliwe różne stanowiska pośrednie, jednak całkowity denializm klimatyczny, czyli kwestionowanie wpływu człowieka na klimat to już raczej obciach.... Natomiast przekonanie, że ludzkość jest na prostej drodze do samozagłady może być (i jest) używane jako usprawiedliwienie dla spektakularnych akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa, od których zaczęłam ten tekst. Co jednak możemy zrobić, jeśli nie mamy duszy aktywisty albo po prostu nie lubimy demolować muzeów?
Foodsharing
Możemy na przykład unikać marnowania jedzenia. Jak możemy przeczytać na stronie SmogLab (którą polecam) „Większość żywności marnujemy nie w gastronomii czy handlu, a w naszych domach. (...) Marnowanie żywności w Polsce to duży problem, a co roku wyrzucamy 5 mln ton artykułów spożywczych. (...) 60 proc. z niej pozbywamy się w gospodarstwach domowych. Handel odpowiada za jedynie 7 proc. tej masy. W przetwórstwie i produkcji rolniczej marnuje się z kolei około 15,5 proc. wszystkich produktów spożywczych. Z domowych lodówek najczęściej pozbywamy się nieświeżej i zepsutej żywności. (...) Produkty spożywcze wyrzucamy również przez przeoczenie daty ważności (42 proc.) i przecenienie swoich możliwości – przygotowanie lub zakup zbyt dużej ilości jedzenia.” (https://smoglab.pl/marnowanie-zywnosci-nik/). Jeśli żywność nam zostanie, możemy ją zanieść do lokalnej jadłodzielni, czyli lodówki, gdzie zdatne do spożycia nadwyżki jedzenia można zostawić. A zabrać sobie może każdy potrzebujący. Więcej na ten temat można się dowiedzieć z Facebooka FoodsharingPolska.
Zero waste
Unikanie marnowania zasobów i produkowania śmieci można rozszerzyć z jedzenia na odpowiedzialną konsumpcję w ogóle, czyli postawę zero waste, która obejmuje żywność, higienę, transport, ubrania. Mamy tu trzy proste zasady:
- Refuse – odmawiam brania zbędnych rzeczy (reklam, ulotek, gadżetów reklamowych).
- Reduce – zmniejszam ilość kupowanych rzeczy do tych, których naprawdę potrzebuję.
- Reuse – wybieram rzeczy wielokrotnego użytku (opakowania, torby, kubek na kawę).
Fast fashion
Dobrym przykładem postawy zero waste jest unikanie tzw. szybkiej mody (fast fashion). Fast fashion to model biznesowy branży odzieżowej polegający na masowej produkcji tanich ubrań, które odpowiadają na najpopularniejsze trendy kreowane m.in. w social mediach. Ubrania te w bardzo krótkim czasie są zastępowane nowymi modelami, gdyż są kiepskiej jakości i szybko stają się niemodne. Wynika z tego nadprodukcja odzieży i odpadów, ogromne zużycie wody i potężny ślad węglowy. Liderem fast fashion jest obecnie marka Shein, która jest oskarżana o nieetyczne traktowanie pracowników, gdyż zatrudnione osoby pracują w niebezpiecznych warunkach i za głodowe stawki. Trafnie podsumował to portal Fashion Biznes: „Co ciekawe, klientami Shein są głównie osoby w wieku od 18 do 25 lat. To dokładnie to samo pokolenie, które tak zawzięcie walczy ze zmianami klimatu. Z tego powodu, że młodzi nie mają dziś zbyt dużo pieniędzy, ci, dla których ochrona środowiska jest niezwykle ważna, są w większości tymi samymi, którzy kupują rzeczy chińskiej marki. Oczywiście część osób bojkotuje firmę w mediach społecznościowych za powodowanie katastrofy ekologicznej i promowanie kultury nadmiernej konsumpcji. (...) Shein jest więc dziś realnym problemem i zagrożeniem dla środowiska, i żadne eko kolekcje, zrównoważone materiały czy działania na rzecz klimatu nie uczynią z niej ekologicznej marki, choć bardzo chcielibyśmy tym tłumaczyć i usprawiedliwiać nasze zakupowe wybory.” (https://fashionbiznes.pl/jak-shein-zostalo-najwieksza-marka-fast-fashio…).
Greenwashing
Jak wynika z cytowanego wyżej artykułu Shein jest świetnym przykładem ekościemy, czyli tzw. greenwashingu. Greenwashing to zielone mydlenie oczu, czyli strategia marketingowa polegająca na robieniu mylnego wrażenia na klientach, że dana firma działa w zgodzie z naturą (cokolwiek to znaczy...) i jest przyjazna dla środowiska. Niestety w praktyce chodzi tylko o zwiększanie dochodów, a wpływ na środowisko w rzeczywistości wcale się jakoś specjalnie nie różni od „zwykłych” firm, a czasami jest nawet ponadprzeciętny, jak w przypadku firm naftowych. Przykładowo Chevron, ExxonMobil, BP i Shell często używają terminów takich jak "klimat", "niskoemisyjność" i "transformacja" w raportach rocznych i w marketingu, ale przejście na modele biznesowe związane z czystą energią tak naprawdę nie następuje, mimo szumnych deklaracji. Jak więc widać w całym swoim zapale do proekologicznego stylu życia, który sam w sobie jest chwalebny, należy jednak zachować zdrowy rozsądek. Kiedy na przykład chcemy rozdawać na konferencji albo w projekcie „naturalne i ekologiczne” gadżety, może najpierw wypadałoby się zastanowić, czy kolejne gadżety są komukolwiek w ogóle potrzebne. No i przede wszystkim nie należy dać się nabrać na ekościemę!
I trochę dziegciu...
Mimo niewątpliwie zazwyczaj dobrych intencji stojących za proekologicznym stylem życia, musimy być świadomi, że nasze indywidualne wybory nie zawsze mają aż tak wielki wpływ na świat, jak czasami byśmy chcieli wierzyć. Cóż przyjdzie Ziemi ze skrócenia prysznica o parę minut, skoro większość zasobów wody na świecie jest używana w rolnictwie do nawadniania pól? Fajnie jest nie używać słomek do drinków, ale większość światowych tworzyw sztucznych dostaje się do oceanów poprzez rzeki krajów, gdzie nie ma jeszcze rozwiniętej dobrej gospodarki odpadami. Szacuje się, że 81% plastiku oceanicznego pochodzi z rzek azjatyckich. Pozostałe ilości plastikowych śmieci pochodzą ze źródeł morskich, takich jak sieci rybackie, flota morska i opuszczone statki. To oznacza, że potrzebujemy globalnych wysiłków w celu poprawy zarządzania odpadami i zbierania tworzyw sztucznych, aby skutecznie chronić oceany.
Niestety korporacje lubią przerzucać odpowiedzialność za środowisko na najsłabszego uczestnika rynku – konsumenta, a politycy na obywatela i magiczną rękę rynku. Ale globalne zagrożenia, jakim są na przykład zmiany klimatu, czy deficyt wody wymagają systemowych działań na poziomie międzynarodowym i państwowym. Na przykład rozsądnych decyzji w zakresie polityki energetycznej, czy produkcji żywności. Zatem zakręcając wodę przy myciu zębów i sącząc piwo z sokiem bez słomki pomyślmy też o tym, jak wymagać większej odpowiedzialności od polityków i biznesu, żeby marnowanie żywności na obrzucanych nią dziełach sztuki nie było już potrzebne.
A jakie to są rozwiązania? O tym będzie w następnym tekście!